A przynajmniej pewnie niektórych.
W ciągu ostatnich dni, w rozmowach z osobami w ten lub inny sposób związanymi z blogami, krążył temat osób je czytujących i komentujących.
Zastanawiałem się jak wyglądała większość czytelników mojego (i pewnie nie tylko mojego) bloga w momentach, kiedy było tu najbardziej „gorąco”. Ile osób zasiada do komputera w zaciszu swoich mieszkań by na twardym krześle lub miękkiej kanapie, popijając piwo lub wino i zajadając kanapkę „oglądnąć” kolejny odcinek serialu. By przeczytać o bólu innych, o ich rozterkach i wyborach życiowych, by zobaczyć jak się nie raz nawzajem obrażają starając się przekonać do swojej racji w myśl zasady „moja racja jest najmojsza”. Potem zamyślą się pomiędzy kolejnymi kęsami lub kolejnymi łykami, wytrą dłonie o spodnie/sukienkę/obrus i sami udzielą kolejnej rady, skomentują mniej lub bardziej opryskliwie czyjeś słowa albo celowo zaognią jeszcze konflikt – wszystko po to, żeby było następnego dnia co czytać, żeby „serial” miał kolejny odcinek. I z błyskiem zadowolenia ze swojej myśli zgaszą komputer, umyją (lub nie) zęby i położą się do łóżka.
W końcu to nie jest ich życie, to co się będą przejmować.