Zastanawiam się ostatnio, czy moje działania nie mają cech samodestrukcji….
Z jednej strony, zaczynam żyć w zgodzie z sobą, zaczynam mówić o tym, co w życiu pragnę, czego się obawiam, jaki się stałem. I to jest fajne. Tylko że to powoduje, że coraz bardziej oddalam się od swojego życia. Oddalam się ja i oddalają się inni ode mnie. Coraz mniej radości w tym, że coś zmieniam, coraz mniej tego P który był kiedyś. Znikła gdzieś iskra w oku, uśmiech na twarzy.
Każdy kolejny dzień sprawia, że tracę coś ważnego. I to nie tylko w sobie, nie tylko własnej radości z życia, nie tylko samego siebie. Każdy kolejny dzień „zastanawiania się”, każdy kolejny dzień bez decyzji sprawia, że coraz bardziej zbliżam się do samotności.
Po „normalnych” kilkunastu ostatnich dniach z żoną, kiedy smsy i rozmowy na gg były przyjacielskie nastąpił dzień wczorajszy, kiedy w odpowiedzi na wiadomość otrzymałem w odpowiedzi „Daj mi wreszcie święty spokój…”
Wytrzymałość M też się kończy. Z każdym spotkaniem, a dokładnie z każdym rozstaniem, na jej twarzy pojawia się coraz większy smutek. Coraz mniej w niej radości, coraz więcej zmęczenia całą sytuacją. Tracimy siebie, tracimy gdzieś powoli więź która nas łączy.
I tak oto, cała ta sytuacja sprawia, że w drodze do odkrycia samego siebie coraz bliższy jestem opcji „samotność”, coraz bliży jestem utraty ich obu.
Nie ma co ukrywać; robię sobie to sam. To samodestrukcja.